Człowiek jest najważniejszym tematem sztuki. Nie chodzi o to, że dla artystów był on ważniejszy od Boga. Jednak malarze chrześcijańskiej Europy ukazywali zarówno Stwórcę, jak i Jezusa Chrystusa przeważnie w ludzkiej postaci. Nawet gdy malowali tematy zaczerpnięte z Biblii, musieli więc nauczyć się przedstawiać kształt człowieka. Do tego dochodzą portrety, malarstwo historyczne, mitologiczne, rodzajowe (czyli sceny z życia ubogich warstw społecznych) i cała sztuka współczesna. Można bez przesady stwierdzić, że dzieje malarstwa to historia pomysłów na ukazywanie ludzi.
Przez stulecia wzorem dla artystów tworzących wizerunki człowieka pozostawała sztuka antyczna, zwłaszcza grecka. Znano ją głównie z dzieł rzeźbiarskich i malarstwa wazowego. Podziwiano kunszt, z jakim twórcy naśladowali w kamieniu i brązie ciało ludzkie, jego skomplikowaną anatomię i piękne proporcje. Uczono się, jak przekonująco, czyli w sposób zgodny z naturą, ukazać ruch człowieka, za pomocą jakich gestów wyrazić określone emocje.
Wizerunki człowieka inspirowane sztuką antyczną przez wieki zawierały się między dwoma biegunami. Z jednej strony starano się przedstawiać ciała idealne. Popularny pogląd głosił, że należy wybrać najlepiej ukształtowane fragmenty z wielu postaci i połączyć je w jednej figurze. Z drugiej strony starano się oddać ogromną różnorodność ciał, którą można zaobserwować w naturze – zarówno ciała młode i piękne, jak i stare, zniszczone, często kalekie i zdeformowane.
Wszystkie te problemy tracą na znaczeniu w sztuce XX w. Pablo Picasso potrafił świetnie malować w sposób realistyczny, ale swoboda nie zawsze jest źródłem satysfakcji. Rzeczy, które łatwo przychodzą, nudzą. Picasso zaczął upraszczać figurę człowieka, a z czasem dodatkowo ją kawałkować, rozbijać i scalać na nowo. W jego obrazach nie chodziło o ciało idealne ani o naśladowanie wyglądu realnej osoby. Obraz Płacząca kobieta z 1937 r. nie przypomina postaci, która pozowała artyście. Umberto Eco, umieszczając to dzieło w książce Historia brzydoty, uczynił mu wielką krzywdę. Kiedy patrzymy na rzeczy naprawdę brzydkie, to jeśli możemy, odwracamy wzrok. Natomiast przed obrazem Picassa można stać godzinami. Nie dlatego, że lubimy patrzeć na płaczące osoby. Uczucia postaci przestają być najważniejsze. Patrzymy dlatego, że obraz jest czymś wyjątkowym. Tylko na obrazie linia może być jednocześnie czymś, co nakłuwa oczy, torem spływającej z nich łzy oraz krawędzią chustki, którą postać ociera twarz. Dzieła sztuki jakby zagęszczają rzeczywistość. Pokazują ją w sposób nigdzie indziej niedostępny. Te artystyczne odkrycia są źródłem radości. Nic więc dziwnego, że Picasso wywarł tak wielki wpływ na całe malarstwo europejskie, zarówno przed II wojną światową, jak i później. Na ogół trudno było dorównać jego sztuce, to jednak powszechne nawet wśród najbardziej zafascynowanych naśladowców.
Temat człowieka wraca ze zdwojoną siłą po kataklizmie II wojny. Przez stulecia celem malarstwa było ukazywanie ludzkich czynów godnych naśladowania – przykłady uczą lepiej niż słowa. W latach 1939–1945 ludzkość doznała niebywałego upodlenia. Człowiek okazał się zdolny do niebywałych zbrodni, a jego życie – warte nie więcej niż kostka mydła.
Twierdzenie, że ludzie mają w sobie boski pierwiastek, brzmiało wtedy jak ponury żart. W sztuce człowiek jawił się jako zdeformowana, żałosna karykatura. Karykatura to oczywiście żadna nowość, bo ludzi wyśmiewano w sztuce od zawsze. Przeważnie jednak za to, co mówią albo nieudolnie czynią. Na obrazach Jeana Dubuffeta postaci bezmyślnie szczerzą zęby w głupkowatym uśmiechu. Niczego nie robią. Takie są i inne nie będą. Nie poprawią się i nawet o tym nie myślą. Sylwetki i nagie ciała są usytuowane frontalnie. Stoją przed nami jak greckie posągi, są jednak ich całkowitym przeciwieństwem.
W XX stuleciu dawna sztuka jest nader często przekształcana, aby pokazać, że obecnie chodzi o zupełnie inne wartości i odmienny punkt widzenia. Francis Bacon wzorował się na XVII-wiecznym portrecie papieża Innocentego X stworzonym przez hiszpańskiego malarza Diego Velázqueza. Uważano, że portret ten ukazuje „samo życie”. Twarz papieża wyraża skupienie i napięcie myśli (nieważne jakich). Na obrazach Bacona widzimy natomiast głowę bez oczu, z rozwartymi szeroko ustami. Oczy od dawna były uznawane za zwierciadło duszy. Tutaj jest oblicze, które z duchem nie ma nic wspólnego. Może krzyczy. Krzyk jednak świadczy o silnej emocji. Usta wydają się rozwarte w nienaturalny sposób, jakby były rozciągnięte jakimś narzędziem. Twarz jest jedynie zastygłym ciałem.
Na wielu obrazach Bacona zdeformowany ludzki akt jawi się nie tylko jako samo ciało, lecz niemal jako krwisty płat mięsa. Co istotne, widzimy to ciało w zestawieniu z dużymi powierzchniami czystego koloru, czyli w sytuacji malarskiej. Tak różne bodźce – kolor, a więc esencja, świętość malarstwa, i obraz zniszczenia – stapiają się w nieznane wcześniej doznanie. Bacon to jeden z najbardziej wpływowych malarzy drugiej połowy XX w. Inspirował Luciana Freuda, Teresę Pagowską i setki innych twórców.
Na przeciwległym biegunie leży twórczość polskiego malarza Jerzego Nowosielskiego. Pozostawił on po sobie wizerunki człowieka, które przypominają malarstwo ikonowe. Nowosielski był wyznawcą prawosławia, głęboko przeżywał swoją wiarę, ale także dramatycznie się z nią zmagał. Typowe ikony ukazują Boga, jednak nie takiego, jakiego artysta sobie wyobraził. Przeciwnie: ukazują go zgodnie z zasadami, których malarz nie może naruszać. Ikona jest bowiem przeznaczona do modlitwy, czyli rozmowy z Bogiem. Osoba wierząca nie powinna podziwiać kunsztu malarza. Nie powinna również się zastanawiać, czy artyście udało się dobrze przedstawić postać, czy też można by to zrobić lepiej. Na obrazach Nowosielskiego postaci są z krwi i ciała, często udręczonego, a ich twarze i spojrzenia cechuje ikonowa powaga. To malarstwo zachęca, aby nie porzucać myśli o związku człowieka z boskością.